Wywiad z Piotrem Machalicą, aktorem teatralnym i filmowym oraz wykonawcą piosenki aktorskiej
Czy to, że wychowywał się pan przy ojcu i bracie aktorze też miało wpływ na to, że poszedł pan taką samą ścieżką?
– To, że ojciec był aktorem na pewno miało jakiś wpływ zarówno na mnie, jak i na mojego brata Aleksandra. Poza tym chyba los tak chciał, ponieważ kiedyś był limit wiekowy jeżeli chodzi o przyjęcie do szkoły aktorskiej i ja ten limit w momencie zdawania egzaminów miałem przekroczony. Jednak się dostałem i to za pierwszym razem. Mało tego, przyjmowano wtedy 22 osoby ja byłem 23, ale jedna osoba zrezygnowała i wskoczyłem na jej miejsce. Był to jeden z piękniejszych okresów mojego życia. Chociaż, szczerze mówiąc, bardziej mi się marzyło granie w zespole bigbitowym niż aktorstwo. Ale wyszło jak wyszło.
Kiedy dostał się pan już do szkoły aktorskiej myślał pan o jakimś swoim emploi?
– Przez te cztery lata szkoły aktorskiej pracowałem na różnych stanowiskach w teatrze, od fotela rzemieślnika po pomocnika bibliotekarza w Teatrze Narodowym. Obserwowałem dosyć wnikliwie te cztery roczniki, które kończyły szkołę, kto jest zdystansowany, kto ma pokorę, a komu się wydaje, że jest nie do zastąpienia. Szepnę tylko, że ci zdystansowani, pracowici, zostali w zawodzie, a ci którzy byli tak pewni swego, już ich nie ma, talentu starczyło im tylko na szkołę, ewentualnie na sezon. Ja sobie niczego nie wymyślałem. W tym zawodzie strasznie dużo zależy od szczęścia. Od talentu oczywiście też. Od pracy bardzo, ale mam kolegów, przyjaciół niezwykle pracowitych i utalentowanych, minęły całe lata, dekady już w tej chwili, a oni niczego nie zdołali osiągnąć w tym zawodzie. Nie mówię o popularności, pieniądzach, tylko o czymś, co by ich zawodowo usatysfakcjonowało. Nie było im dane zagrać dużych ról, mimo swojej olbrzymiej pracowitości. Jeden Bóg wie na czym to polega.
Jeżeli chodzi o aktorstwo, czy przed 1989 rokiem było inaczej niż teraz?
– Kompletnie inaczej, zmieniły się czasy. Są inne priorytety, o co innego ludzkości chodzi. Proszę zwrócić uwagę czym nas częstuje telewizja, i państwowa, i prywatna. To jest jeden wielki bełkot, bałagan, pod którym ja się stanowczo nie podpisuję. Chociaż gdybym dostał propozycję zagrania w jakimś serialu… to pewnie bym zagrał. Jestem starszym człowiekiem, a teatr nigdy nie był miejscem, gdzie można było zarobić na życie. I tak to z teatrem jest do dzisiaj. Chociaż też się trochę pozmieniało. Przyszli nowi reżyserzy, nowe pomysły, a ja tęsknię za takim teatrem, jaki pamiętam z lat 70-tych, nawet z 60-tych, jak byłem jeszcze szczylem, takim solidnym teatrem. Teraz nie gra się klasyki. Niby młodzi wracają do klasyków, robią jakieś dziwne figury z naszymi wieszczami, ale to jest wszystko sprawa czasów.
Jak to się stało, że zakochał się pan w piosence aktorskiej?
– Tak naprawdę, kiedy moi rówieśnicy słuchali Led Zeppelin, Beatlesów, Rollingstonsów, ja się wychowywałem na Osieckiej, Młynarskim, Przyborze, Kofcie. Kiedy jeszcze nie myślałem o aktorstwie, oni mnie zachwycali. Chociaż na początku nie wszystko rozumiałem. Nie zapomnę jak usłyszałem pierwszą piosenkę Młynarskiego. Miałem wtedy 10 lat, mój brat miał szpulowy magnetofon i przyniósł szpulę z nagraniami chyba z pierwszej płyty Młynarskiego i usłyszałem „Szajbę”. Byłem zafascynowany tą piosenką, ale nie mogłem zrozumieć o co chodzi z tą szajbą. Ale czas mijał, zaczynałem więcej rozumieć i do dziś jestem absolutnym wielbicielem twórczości Młynarskiego. Oczywiście słucham rozmaitej muzyki, i jazzu i Szopena. A ze śpiewaniem w zawodzie też miałem dużo fartu. W 1984 r. Zygmunt Hübner zrobił przecudnej urody spektakl muzyczny „Muzyka – Radwan”. Ja śpiewałem tam dwie piosenki. I od tego wszystko się zaczęło, bo zaproszono mnie z jednym z tych utworów na I Przegląd Piosenki Aktorskiej. Potem zadzwoniła Magda Umer proponując mi udział w spektaklu „Zimy żal”, też przygotowywanego na festiwal we Wrocławiu jako galowy koncert. Potem tych propozycji było coraz więcej, z których wybierałem to, co mnie urzekło lata wcześniej, utwory, dzięki którym mogłem coś opowiedzieć.
W swoich recitalach z reguły śpiewa pan utwory Okudżawy, Brassensa ale i Stachury.
– Okudżawę poznałem w oryginale. Była w domu płyta przywieziona z Francji, jedyna którą wydał w tamtych czasach, a której słuchałem nieustająco. On mnie zachwycał, uwodził i dziś, kiedy jej słucham, to tak jakbym przenosił się w tamte czasy. A ze Stachurą to była właściwie dziwna historia. Będąc jeszcze w szkole teatralnej miałem na roku grupę ludzi zachwyconych jego twórczością. I kiedyś zrobili wieczór poezji Stachury. Poszedłem na to i myślałem, że się wyrzygam. W ogóle nie wiedziałem o co im chodzi, jakieś to było nadęte, kompletnie nieudane i od tego momentu Stachurę zaniechałem. Dopiero w Częstochowie dyrektor naczelny, który jest polonistą, powiedział, że zrobimy wieczór poezji Stachury z piosenkami, do których muzykę napisał tylko Satanowski. Zagraliśmy tych koncerto-spektakli ok. 80. I dopiero jak przygotowywaliśmy się do tych spektakli, ja się w niego wczytałem i uważam, że to są bardzo głębokie, mądre, fantastyczne teksty i jeszcze w połączeniu z muzyką Satanowskiego zrobiliśmy kompletnie nowe aranżacje. Od tego momentu pokochałem Stachurę.
Czy kiedyś pański głos uwiódł jakąś kobietę?
– (śmiech) Prawdopodobnie, zwłaszcza wtedy, kiedy słyszałem „nie krzycz na mnie”.
Był pan kiedyś w Pile z recitalem?
– Nie byłem nigdy.
Jak pan znajduje taki przymuzealny anturaż?
– Anturaż oczywiście ma znaczenie, ale największe znaczenie ma to, kto tutaj usiądzie i czy będzie zainteresowany. W przeciwieństwie do tego, co nas spotkało niedawno w Opolu przy koncercie Magdy Umer, gdzie ulewny deszcz pokrzyżował nam plany, ale byli tacy widzowie, którym deszcz nie przeszkadzał, ponieważ byli pijani, stali prawie przy samym proscenium i bardzo głośno dokazywali i dogadywali.
Jakie ma pan najbliższe plany?
– W lipcu wychodzi moja nowa płyta – trzecia, do trzech razy sztuka – pt. „Piaskownica”. Jest to kompletnie nowa płyta, wszystkie teksty Jasia Wołka, a muzę napisali Jurek Satanowski, Janusz Strobel, Janusz Grzywacz, Wojciech Borkowski. Jadąc do Piły z moim bratankiem, puściłem mu tą płytę, a on na to: myślałem, że chociaż jeden utwór będzie nie do słuchania, a tu wszystkich słucha się fantastycznie. A jest on bardzo srogi w opiniach, więc kamień spadł mi z serca.
Dziękuję za rozmowę.