Chciałem zostać nauczycielem jak moi rodzice
Z Cezarym Żakiem, znanym aktorem komediowym, a od pewnego czasu również reżyserem, rozmawia Marek Mostowski.
Panie Czarku pamiętam, że był pan w Pile w latach 80-tych z kabaretem Tadeusza Drozdy. Drozda zapowiedział pana: „A teraz Cezary Żak show” a pan na to: „Cezary Żak show i nikt nie priszoł”.
– I tu pana zaskoczę, ponieważ byłem jeszcze wcześniej w Pile. Kiedy byłem aktorem Teatru Współczesnego we Wrocławiu, Piła była taką północną sceną tegoż teatru, przyjeżdżało się tu ze spektaklami i wtedy byłem w Pile pierwszy raz, właśnie w tym budynku. Potem cztery lata spędziłem z kabaretem Tadeusza, a później przyjeżdżałem tu nie raz z teatrami warszawskimi, więc znam dobrze tę scenę.
Oczywiście wiem, że nie raz był pan w Pile. Chciałem podkreślić, że już wtedy był pan autorem nietuzinkowych ripost. A ta pomimo upływu lat pozostała w mej pamięci.
– Bardzo mi miło, że wypowiedzi młodego Żaka nie ulatują z pamięci widzów, a szczególnie dziennikarzy.
Często się mówi „nie pracuj z własną żoną w jednej firmie”. Pana często można oglądać w pracy z małżonką.
– Tak, ale np. w „Ranczu” gram bardzo rzadko z Kasią, bo nie mamy wspólnych scen. Jeżeli już, to ona siedzi w ławce, w kościele, kiedy ja wygłaszam kazanie. Ewentualnie spotykam się z nią na plebanii, kiedy ona przychodzi do moich wikarych porozmawiać o filozofii. Scen twarzą w twarz mieliśmy może dwie, trzy w przeciągu dziewięciu sezonów. W „Miodowych latach” już było częściej, ale Kasia nakręciła z nami raptem kilkanaście odcinków. Oczywiście na początku było ciężko, bo mam dość niewyparzony jęzor i lubię zwracać uwagę swoim partnerom, ale szybko zrozumiałem, że trzeba naprawdę uważać, żeby to się nie przenosiło do domu. Zawsze staraliśmy się z Kasią oddzielać życie zawodowe od prywatnego i chyba dobrze nam to wyszło, bo jednak już 30 lat jesteśmy razem.
Czy od najmłodszych lat miał pan zamiar obrać taki zawód?
– Nie, chciałem zostać nauczycielem jak moi rodzice. Większość mojej rodziny to są nauczyciele. Pochodzę z małego miasteczka Brzeg Dolny pod Wrocławiem i byłem przekonany, że też będę nauczycielem. Zdawałem na romanistykę, mam dość dużą rodzinę we Francji i dobrze znałem ten język. Zdałem egzamin z francuskiego, ale oblałem z polskiego. Dzisiaj mogę śmiało powiedzieć, że bardzo dobrze się stało. Pomysł szkoły teatralnej pojawił się późno. Miałem za sobą jakieś przygody kabaretowe w liceum i któryś kolega podpowiedział mi, żebym spróbował. I udało się od razu za pierwszym razem.
Czy od razu zauważył pan, że pańskim emploi powinny być role komediowe?
– Nie, o tym się w szkole teatralnej nie myśli. Ale jak zostałem obsadzony w dwóch dyplomach w rolach komediowych, to wiedziałem, że tak jestem postrzegany. W szkole teatralnej nie byłem na tyle świadomy swojego emploi, żeby widzieć, że będę grał głównie komediowy repertuar.
Jak to się stało, że zagrał pan w „Miodowych latach”?
– Wtedy byłem nieznanym aktorem. Dostałem od mojego agenta zaproszenie na casting do tego serialu. Pamiętam, że był bardzo długi, ponieważ zgłosiło się ponad 100 aktorów z całej Polski. Nie było tam żadnych znanych nazwisk, ponieważ był to pierwszy sitcom w kraju i aktorzy trochę się bali tego gatunku, wstydzili, uważali, że jest to coś gorszego. Pewnie też miałem takie odczucia, bo postawiłem warunek, że nie mogę odejść z Teatru Powszechnego, gdzie akurat dostałem angaż.
Serial został przyjęty bardzo entuzjastyczne. Czy „Ranczo” było jego pokłosiem?
– Tak, to był ten sam producent. Cały czas pracujemy w tej samej stajni producenckiej, zaprzyjaźniliśmy się ze Studiem A. Po „Miodowych latach” producent chciał, żebym dostał coś dla mnie specjalnie napisanego. Historia była taka, że w „Ranczo” miałem grać tylko księdza. Dopiero potem pojawił się pomysł, żeby to byli bracia bliźniacy. To już było dla mnie wyzwanie. Przyjąłem to bardzo entuzjastyczne. Rzadko się zdarza, żeby jeden aktor grał dwie role w jednym serialu, czy filmie. Mocno się zastanawiałem jak ich grać, jak różnicować. Na początku reżyser trochę się oburzał, że przecież to są bliźniacy więc powinni być podobni. Ja twierdziłem, że dla mnie do grania jak i dla widzów do oglądania jest lepiej, jak oni się różnią. Z perspektywy czasu widać, że miałem rację, zadziałało.
Ma pan jednak dublera od „plecowych” scen?
– Oczywiście. Właściwie to jest taki techniczny mój dubler, aktor Robert Ostolski, który uczy się ze mną tekstu i jak ja gram jednego, to on mi podrzuca drugiego i odwrotnie. Bez tego technicznie by się nie obyło.
Spektakl „Złodziej” to druga pana reżyseria. Czy dalej ma pan zamiar imać się tego zawodu?
– To jest dla mnie nowe doświadczenie. Nigdy nawet nie przypuszczałem, że się tym zajmę. Zaproponowała mi to Krystyna Janda twierdząc, że po 30 latach uprawiania tego zawodu powinienem spróbować czegoś innego, że z moim doświadczenie poradzę sobie w takich sztukach typowo aktorskich. Jak do tej pory widzę, że miała rację. Zaproponowała mi kolejną rzecz do realizacji na wiosnę. Nie da się reżyserii porównać z aktorstwem. Jest to o wiele szersza perspektywa oglądania tego co się dzieje na scenie itd. Natomiast coraz bardziej się przekonuję, że nie powinienem grać we własnych przedstawieniach.
Czy przez pryzmat tego, że pan już jest reżyserem, ma pan więcej estymy do wielkiej klasy reżyserów?
– To na pewno. Zresztą zawsze miałem. Teraz może bardziej rozumiem reżyserów, którzy się wkurzają na aktorów, że nie potrafią czegoś zagrać albo nie powtarzają tego, co im się proponuje itd. To może być wkurzające, po tamtej stronie tak o tym nie myślałem. Absolutnie jestem pełen ukłonów i podziwu dla wielu reżyserów a szczególnie dla pana Jarosława Jarockiego, którego przedstawień widziałem całą masę. Uważam go za jednego z największych polskich reżyserów. Jego przedstawienia są tak niezwykle perfekcyjnie wymyślone i zagrane, że to jest dla mnie Everest. Prawdopodobnie nigdy nie będę się zajmował takim repertuarem, myślę, że będę robił rzeczy lżejsze.
Będzie to komedia kryminalna?
– Pewnie tak. Uważam, że ludzie mają już dość farsy, takiego rechotu w teatrze. Chcą się zastanowić, wyciągnąć jakieś wnioski, głębsze refleksje na temat własnego życia. Dostaję dużo maili i recenzje, które się ukazały mówią, że „Złodziej” jest nie tylko do śmiechu ale też do głębszego zastanowienia się.
Czy ma pan jakichś swoich idoli, jeżeli chodzi o aktorów i reżyserów?
– Raczej nie. Mam dobre ucho, jeżeli chodzi o aktorów, wiem którzy są dobrzy, którzy fałszują, którzy mają przede wszystkim gust, bo dla mnie gust jest najważniejszy w naszym zawodzie. Bardzo często oglądam przedstawienia, które są w tak słabym, niedobrym guście i boleję nad tym, że widzowie to oglądają i oklaskują. Mamy po prostu źle wyrobioną publiczność, za co winię media, które zepsuły jej gust tanimi rzeczami puszczanymi w telewizji, kinie czy teatrze.
Może pan uchylić rąbka tajemnicy, co będzie się działo w najnowszym sezonie „Rancza”?
– Muszę panu powiedzieć, że nagrania skończyliśmy jakiś czas temu, a pierwsze zdjęcia były w lipcu, więc nie do końca pamiętam, bo to się jednak wyrzuca z głowy. Zostanę biskupem i to już wiadomo. Wiem, że ten mój biskup będzie miał z tym problem, z zachowaniem się jak biskup. Jego przełożony arcybiskup, którego gra Wiktor Zborowski, będzie twierdził, że źle się zachowuje, ponieważ nie ma dystansu do swoich podwładnych. Bardzo się starałem grać takiego biskupa nowoczesnego, który jest blisko ludzi itd. Problemem będzie, że moja bratanica, czyli Klaudia, żyje bez ślubu z Dudą, oczywiście będą konflikty z Michałową itp. Natomiast wójt, czyli senator, wprowadził swoją partię do sejmu i więcej nie powiem, bo zbyt wiele zdradzę. Dużo będzie się działo. Wątek wójtowy jest dla mnie bardzo ciekawy do zagrania, ponieważ scenarzysta kilkanaście lat pracował w kancelarii sejmu, więc on dokładnie zna tamtejsze realia.
Czy to oznacza, że biskup Kozioł wyprowadzi się z Wilkowyj?
– Nie. To mogę zdradzić. Będzie mieszkał nadal w Wilkowyjach, a to dlatego, że jego rezydencja w kurii jest w remoncie. Wiem, że jest taki przepis, który upoważnia biskupa pomocniczego do zamieszkiwania w swojej byłej parafii, jeżeli nie ma on swojego mieszkania w kurii. I to jest zgodne z prawem kanonicznym.
Jak pan ocenia odbiór dzisiejszego spektaklu „Złodziej” przez pilską publiczność?
– Zagraliśmy to już w kilkunastu miastach i nie odczuwam jakichś różnic. I to jest budujące. To znaczy, że poszliśmy w dobrym kierunku, że skonstruowałem przedstawienie dobrze, nie ma dziur, mielizn. Można mieć zastrzeżenia do samego tekstu, bo też nie do końca jestem tym tekstem zachwycony. Ale ludzie, którzy oglądali to przedstawienie przed laty z panem Janem Kobuszewskim, którzy pamiętają je, jako tylko śmieszne, mówią że moje jest zupełnie inne, co mnie bardzo cieszy. Nie widziałem tamtej wersji, więc nie miałem się czym lub kim sugerować i bardzo mi pochlebia, że dostrzegłem w tej sztuce coś głębszego.
Dziękuję za rozmowę.