Nie mam urody amanta, natomiast lubię kobiety

Z Piotrem Gąsowskim, aktorem, artystą kabaretowym, prezenterem telewizyjnym i konferansjerem rozmawia Marek Mostowski.

W swoim życiorysie ma pan wpisane co najmniej trzy miasta. Mielec jako miejsce urodzenia. Poznań gdzie pan się wczesno edukował, no i Warszawa. Które z tym miejsc darzy pan największym sentymentem?

– Poznań jest mi bardzo bliski, ale rodzinę założyłem w Warszawie, studiowałem i mieszkam w stolicy, aż niesamowite już ponad 32 lata. To najdłużej i jakby oczywistą jest sprawą, że tam zakotwiczyłem, zapuściłem korzenie, ale za każdym razem jak przyjeżdżam do Poznania np. na 3 dni ze spektaklami, to cieszę się, bo mam tam nadal przyjaciół.

W Poznaniu mieszkał  pan tylko w okresie trwania edukacji w liceum?

– Nie. Od drugiego roku życia do rozpoczęcia studiów.

A jak Pan wspomina o laboga, o przepraszam „Łejery”?

– No właśnie też o tym chciałem powiedzieć, bo z Łejerami to jest tak, to jest jakby moje dzieciństwo, moje najwspanialsze lata. I ostatnio z Jurkiem Hamerskim, głównym druhem łejerskim gadaliśmy, że to był mój drugi dom. Mam kochającą mamę, tatę i brata, ale poza domem to był właśnie Hamerski i Łejery, z którymi do tej pory bardzo często się kontaktuję. Mamy co chwilę jakieś rocznice, spotkania, występy wspólne. To jest rzecz godna pozazdroszczenia, wspaniałe dzieciństwo miałem dzięki Łejerom, i mam co wspominać.

Jak Pan się dostał do Łejerów?

– Miałem wtedy 11 lat i uczyłem się w szkole podstawowej nr 76, gdy przyszedł Jurek Hamerski z takim niebieskim bębnem, „makuszyńskim”, ze szczepu Makusynów, z którym wcześniej bardzo aktywnie współpracował. I założył taką właśnie drużynę. Jeszcze wtedy to się nie nazywało Łejery, dopiero troszeczkę później powstały, ale to był szczep ZHP przy szkole 76, potem ten szczep nazywał się szczepem „Otwartych”. „Otwarci” czyli otwarte umysły, serca – takie było motto, a potem powstała drużyna artystyczna Łejery, czyli o rety, takie powiedzenie poznańskie. W tej chwili jest szkoła Łejerów, teatr to jest instytucja. I ja się bardzo cieszę, że ostatniego lata moja córka, ośmioletnia Julcia, pojechała na obóz Łejerów nie znając nikogo. Jestem z niej dumny, że bardzo dobrze sobie poradziła. Jurek dzwonił do mnie dość często i mówił, że moja córka jest naprawdę łejerska.

Czy to, że był Pan w Łejerach miało również wpływ, iż zdecydował się Pan na aktorstwo?

– W Łejerach byłem od 11 roku życia, a aktorem chciałem zostać od 10 roku życia, ale rzeczywiście aktorem chciałem zostać od dziecka. Najpierw pojawiła się taka przygoda  teatralna, dziecięca, potem jeździliśmy na festiwale do Kielc z różnymi spektaklami, m.in. Romeo i Julia, i ja nigdy nie zmieniłem zdania. Potem jak skończyłem podstawówkę i poszedłem do liceum, to cały czas mówiłem, że idę do szkoły teatralnej. No i szczęśliwie do niej się dostałem.

Miał pan jakiegoś mentora w szkole teatralnej?

– Było ich kilku. Mieliśmy wspaniałych profesorów. Rektorem wtedy był Andrzej Łapicki, dziekanem Jan Englert. Andrzej Łapicki był jednocześnie opiekunem naszego roku i uczyło nas trzech profesorów przez cztery lata – Andrzej Łapicki, Gustaw Holoubek i Maja Komorowska. A w międzyczasie mieliśmy zajęcia z Ryszardą Hanin, Zofią Mrozowską, Zbigniewem Zapasiewiczem, Andrzejem Szczepkowskim, Wojciechem Siemionem, Aleksandrą Śląską, Tadeuszem Łomnickim. To były wielkie autorytety dla mnie, ale takim guru dla mnie był Gustaw Holoubek i nawet jak już skończyłem szkołę, od czasu do czasu spotykaliśmy się przy różnych okazjach, także z jego żoną – Magdą Zawadzką. Czułem się z nimi bardzo dobrze. Myślę, że bardzo dużo powiedział mi o życiu i o teatrze, a także o autodystansie. A potem, w teatrze, to takim rzeczywiście moim nauczycielem, który poświęcał mi więcej czasu niż standardowo, był dyrektor Adam Hanuszkiewicz. Brakuje tych ludzi, wspominam często spotkania z nimi

Jest Pan również konferansjerem, kabareciarzem – powiedziawszy kolokwialnie. Pan oddziela od siebie te funkcje?

– Oczywiście, że oddzielam. Ludzie pytają się jaka jest różnica między aktorem, a konferansjerem? Mnie się wydaje, że wpadłem na najlepsze porównanie na jakie mogłem wpaść. Jako, że jeżdżę na nartach i snowboardzie to są zupełnie dwie różne dyscypliny. Niby jest ten sam stok, ten sam śnieg, niby ten sam wyciąg, te same widoki, natomiast technika jest zupełnie inna. Tak samo w sztuce, występuję pod cudzym imieniem i nazwiskiem, gram jakąś postać, chowam się za tą postacią. Inny jest kontakt z widzem jeżeli jestem konferansjerem, występuję jako ja, Piotr Gąsowski, nie chowam się za nikogo, tylko reaguję na to co się dzieje bezpośrednio. Moim partnerem jest widownia, a nie aktor na scenie. Dlatego to są zupełnie dwie różne dziedziny. Jedna i druga jest fascynująca, a teraz mogę już nawet powiedzieć, że po tylu latach jestem zawodowym konferansjerem czy prowadzącym, bo robię to ponad 20 lat. Miałem zaszczyt  i przyjemność prowadzić ogromne programy telewizyjne, gale i festiwale, itd.

W konferansjerce przydaje się przygotowanie aktorskie?

– Proszę zauważyć, że są świetni konferansjerzy, którzy nie są aktorami i są świetni aktorzy, którzy nie są konferansjerami. Nawet mogę panu powiedzieć, że prowadzących wśród aktorów jest bardzo mało. Zaś ci, którzy dzisiaj wybrali drogę prowadzenia, część z nich ukończyła szkołę teatralną. Maciej Orłoś, Przemek Babiarz, Hubert Urbański, Jolanta Pieńkowska, czy Krzysztof Ibisz. Ale nie grają w teatrach. Krzysiek Ibisz coś tam ostatnio zagrał, ale zdecydował się, to był świadomy wybór, na bycie prowadzącym, a aktorstwo przy okazji. Ja staram się paralelnie to prowadzić, chociażby w tym miesiącu zagram 24 razy w teatrze, a są miesiące, że gram i 30 razy, bo gram w sześciu różnych sztukach i można by się zastanawiać: trudno czy nie trudno? Może i trudno, ale ciekawie. Nie ma co narzekać.

Zagrał Pan dzisiaj w sztuce „Bożyszcze kobiet”, czy w życiu jest też pan również takim bożyszczem?

– „Bożyszcze kobiet” to jest takie prześmiewcze, tutaj jestem zupełnie inny w każdej scenie, od nieśmiałego do lowelasa. Ja też mam autodystans i lustro, nie mam urody amanta, natomiast lubię kobiety, wydaje mi się, że one mnie też. Lubię, cenię i szanuję, bez kobiet nie wyobrażam sobie życia. Natomiast postać z moim życiem nie ma nic wspólnego. Na tym polega również fascynująca strona teatru, że możemy odgrywać postacie, którymi nigdy nie mamy szansy być.

Wielokrotnie występował pan przed pilską publicznością. Jakie wyrobił pan sobie o niej zdanie?

– Jak już dzisiaj powiedziałem, jest to fantastyczne – taki rodzaj tradycji, miejsce stałe. I powiem tak nieskromnie, że skoro organizatorzy zapraszają sztuki z moim udziałem – to już czwarta sztuka – jest miło, że pilska publiczność chce oglądać owe sztuki (z moim udziałem). Ja czuję tą sympatię – po reakcjach, po tym co dzieje się po spektaklu. Dobrze sie tu czuję i niech tak trwa i trwa.

I ostatnie pytanie. Spod jakiego znaku zodiaku pan jest?

– Jestem spod znaku barana.

Zatem posiada pan cechy przypisywane osobom spod tego znaku zodiaku?

– Tak. W moim przypadku raczej się sprawdzają. Uparty jak baran, zamiast obejść przeszkodę chcę ją wywalić, często słomiany zapał, ale dobry człowiek.

Dziękuję za rozmowę.

wywiad_z_gasowskim00

wywiad_z_gasowskim04 wywiad_z_gasowskim01 wywiad_z_gasowskim02 wywiad_z_gasowskim03

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *