Wywiad z Arturem Barcisiem
Panie Arturze, urodził się pan w Kokawie, małej wiosce na Śląsku. Jak pan porównuje tamte czasy, tzw. komunizmu z dzisiejszymi czasami? Czy pokazanie swojego talentu ludziom z małych miejscowości było wtedy łatwiejsze? Czy może dzisiaj jest prościej?
– Dzisiaj na pewno jest łatwiej, choćby dlatego, że jest więcej kanałów komunikacji. Jest internet i cała masa różnych możliwości pokazania tego, co się potrafi. Wtedy nie było żadnej komunikacji, ale oczywiście jak ktoś bardzo chciał, to mógł to zrobić.
W tamtym czasie to było może swego rodzaju podobieństwo do „Janka Muzykanta”?
– Niekoniecznie aż tak, wszyscy mieli możliwość nauki w szkole, nauczyciel mógł wyłuskać jakiś talent, wysłać na konkurs i jeżeli ktoś ten konkurs wygrał, przechodził do następnego etapu i tak to się toczyło. Podobnie było ze mną, jeżeli chodzi o konkursy recytatorskie. Sam bym pewnie się nie zgłosił, mimo iż od dziecka ciągnęło mnie do sceny. Dopiero w ogólniaku nauczycielka od polskiego namówiła mnie do udziału i okazało się, że wygrałem ogólnopolski konkurs.
Zatem do szkoły aktorskiej dostał się pan bez egzaminów?
– Tak mi się wydawało, ale to nie była prawda. Opinia o takich ludziach, którzy wygrywali konkursy recytatorskie itp. była taka, że są już zmanierowani, nie warto ich przyjmować do szkoły, bo nic nie da się z nimi zrobić, więc ja się nie przyznałem do wygranej i normalnie zdawałem egzamin.
Zdał pan za pierwszym razem?
– Tak, chociaż nie obyło się bez kontrowersji. Połowa komisji była bardzo przeciwna mojej osobie, ponieważ wyglądałem na 14 lat, byłem bardzo szczupły i taki niepozorny. A to są studia, które wymagają dosyć dużego wysiłku, więc myślano, że nie poradzę sobie fizycznie. Na szczęście druga część komisji absolutnie była za tym, żeby mnie przyjąć.
A może pan zdradzić kto był w tej komisji?
– Tym, który nie chciał mnie przyjąć, był np. Jan Machulski, zresztą potem mój opiekun roku. A postawiła na swoim dziekan wydziału aktorskiego, pani Maria Kaniewska.
Czy w trakcie studiów próbowano pana zaszufladkować do jakichś ról charakterystycznych?
– Na studiach nie, dlatego, że na studiach można grać, co się chce. Wręcz przeciwnie, namawiano nas, żebyśmy próbowali rzeczy, których w przyszłości najprawdopodobniej grać nie będziemy.
Pana pierwsza praca to angaż w Teatrze Na Targówku. Czy tam obsadzano już pana w rolach charakterystycznych?
– Tak. Razem z moim kolegą Maćkiem Wolfem graliśmy dwóch francuskich żołnierzy – on był wysoki, a ja niski i na tym polegała komediowość sytuacji.
Zagrał pan w 9 odcinkach „Dekalogu”. Jak wspomina pan współpracę z Krzysztofem Kieślowskim?
– Najprawdopodobniej było to moje najważniejsze spotkanie artystyczne w życiu. Tak wielcy artyści, wizjonerzy kina, niezwykle mądrzy ludzie zdarzają się bardzo rzadko. Jego sztuka jest ponadczasowa. To, że „Dekalog” nadal oglądany jest na całym świecie i kolejne pokolenia się z nim stykają, najlepiej o tym świadczy. Nie potrafię tak po prostu odpowiedzieć na to pytanie. Każde słowo wydaje się być zbyt banalne.
Czy od razu zgodził się pan przyjąć rolę upośledzonego Janka w serialu „Doręczyciel”, rolę jakże zapadającą w pamięć?
– Tak, ta rola była właściwie dla mnie pisana. Pierwszy scenariusz, który czytałem był fenomenalny. A potem zmieniły się władze w telewizji i zaczęto go poprawiać. Niestety przeróżni macherzy, kompletni ignoranci tak go poprawili, że przestał być wiarygodny.
Popularność m.in. przyniósł panu udział w programie „Okienko Pankracego”. Jak pan tam trafił?
– Kiedy pan Zygmunt Kęstowicz zrezygnował z prowadzenia tego programu, przejął to mój kolega z Teatru Ateneum – Tadek Chudecki. Prowadził to przez kilka miesięcy, a potem dostał intratną propozycję, która wiązała się z wyjazdem do Włoch na pół roku. Zaproponował mi, żebym dociągnął „Okienko Pankracego” do końca wakacji, a potem on wróci i poprowadzi dalej. Ale nie wrócił i tak przez 2 lata prowadziłem ten program.
Lubi pan spektakle, przeznaczone dla młodych widzów?
– Bardzo lubię, zresztą nie rozgraniczam tego, dla mnie widz to jest widz.
Swego czasu Stanisława Mikulskiego kojarzono z Hansem Klossem, Janusza Gajosa z Jankiem Kosem. Czy pana również kojarzono z Tadeuszem Norkiem z „Miodowych lat” czy obecnie z Czerepachem z „Rancza”?
– Dobrze, jeżeli kojarzy się kilka ról, aczkolwiek staram się z tym walczyć. Prowadzę tak swoją karierę i dobór ról, żeby nie pozwolić na zaszufladkowanie. W każdej roli staram się grać kogoś innego, wyglądać inaczej. Nie widzę nic interesującego w powielaniu własnej osoby. Dlatego, kiedy skończyliśmy „Miodowe lata” i wiedziałem, że Norek jest bardzo zapamiętany przez widzów, to kiedy zacząłem grać Czerepacha zrobiłem wszystko, żeby był inny, od zmiany wizerunku zewnętrznego – z charakterystycznym tupecikiem – po sposób wypowiadania się. O charakterze nie mówię, bo są to dwie różne osobowości.
W wielu produkcjach występuje pan z Cezarym Żakiem. Czy na prywatnym gruncie też się przyjaźnicie?
– Tak, ale to nie jest taka przyjaźń, że jadamy ze sobą kolację i nie możemy się bez siebie obejść. Wręcz przeciwnie, mieszkamy na dwóch krańcach Warszawy i spotykamy się głównie na gruncie zawodowym. Oczywiście cenimy się, szanujemy, lubimy ze sobą pracować. I tak jest dobrze. Bardzo dużo przebywamy ze sobą w teatrze czy na planie, a takie aktorskie związki często kończą się jakimiś prywatnymi animozjami. My zachowujemy subtelny dystans.
Czy ma pan jakiegoś ulubionego reżysera bądź aktora, na którym chciałby pan się wzorować?
– Nie, ja podziwiam bardzo wielu aktorów, podziwiam ich pracę i zawsze taka kreacja, która jest bardzo trudna do stworzenia, wzbudza mój zachwyt. Na całym świecie są aktorzy i to w różnym wieku, których po prostu podziwiam. Oczywiście i w Polsce są takie perły, jak choćby Dawid Ogrodnik czy Wojciech Pszoniak.
Lubi pan różne wyzwania. Jak znalazł się pan w „Tańcu z gwiazdami”?
– Potraktowałem to jako rodzaj przygody. Jednocześnie chciałem poprawić swoją kondycję, a wiedziałem, że tam będzie trzeba ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć.
Do tego stopnia, że nabawił się pan kontuzji.
– Tak, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że to nie jest taniec tylko orka. Złamałem kość w śródstopiu i nie mogłem już kontynuować, ale specjalnie z tego powodu nie płakałem.
Czy chciałby pan, żeby pana syn poszedł w pańskie ślady?
– Owszem zagrał w kilku produkcjach i potem nawet chodziło mu po głowie, jak był w liceum, żeby może coś w tym kierunku zacząć robić. Grał w szkolnym teatrze, nawet główne role, dostawał nagrody. Ale kiedyś ktoś nagrał go na scenie i zrobił nam straszną awanturę, że nie powiedzieliśmy mu, że tak fatalnie gra. Oczywiście to nie było fatalne, ale on był zawsze bardzo krytyczny wobec siebie i stwierdził, że nie chce być aktorem, bo będzie najwyżej przeciętny, a takim być nie warto. Skończył szkołę filmową w Łodzi i jest montażystą.
Czy uważa pan, że ludzie sztuki powinni włączać się w życie polityczne?
– Są takie momenty, gdzie uważam, że trzeba. Jeżeli zagrożona jest wolność, jakieś podstawowe kryteria, to każdy powinien. Wydawało mi się kiedyś, że ja też powinienem i włączyłem się w politykę, tzn. głównie użyczyłem swojego nazwiska, jakoś specjalnie nie agitowałem. Chociaż pisuję felietony i zdarza mi się tam czasami zahaczyć o politykę, ale coraz rzadziej. Generalnie uważam, że to nie ma żadnego znaczenia, bo i tak nie jesteśmy traktowani poważnie. I tak jak kiedyś żadnych szans w wyborach nie miał Jan Pietrzak, to teraz ich nie ma Paweł Kukiz. Z zasady jakby nasze zawody są niepoważne – rozrywka. Co nie znaczy, że nie mamy prawa jako obywatele opowiedzieć się po jakiejś stronie, jeżeli widzę, że dzieje się coś, co mi się nie podoba. Nie zdawałem sobie tylko sprawy z tego, że jeżeli się wypowiem, to wyleje się na mnie tyle nienawiści, hejtu, itp.
Spektakl wystawiony na deskach pilskiego teatru został przyjęty bardzo entuzjastyczne. Wiele razy był pan już w Pile. Czy zmienia się coś w reakcji publiczności, czy jest bardziej okrzepła, znająca się na sztuce?
– Publiczność jest zawsze taka sama, albo coś jej się podoba albo nie. Może jesteśmy traktowani życzliwiej ze względu na to, co robimy w telewizji. Ale generalnie publiczność przychodzi, nie wie co zobaczy i jeżeli jej się podoba, to reaguje w trakcie przedstawienia, a potem na koniec otrzymuje się owacje na stojąco albo zdawkowe oklaski… i do domu.
Jakie najbliższe plany?
– Głównie teatralne. Zacząłem teraz próby do nowego przedstawienia pt. „Między łóżkami”, które reżyseruję i w którym będę grał. Na pewno przyjedziemy z nim do Piły, bo już dostaliśmy zaproszenie. A premierę planujemy na czerwiec. Niedawno miałem premierę spektaklu muzycznego „Trzy razy Piaf” w Teatrze Muzycznym w Lublinie. Ostatnio dosyć sporo reżyseruję, ale też i gram. W wakacje zaczynamy nagrywać ostatni, dziesiąty sezon „Rancza”.
Jak to jest pracować z kolegami z pozycji reżysera?
– Najważniejsze dla reżysera to jest wiedzieć, co się chce osiągnąć. Jeżeli jest się dobrze przygotowanym do pracy nad spektaklem, to nawet najbardziej zaprzyjaźnieni koledzy, którzy np. mają ochotę lekką ręką przejść przez próby, wiedzą, że tak się nie da i to rozumieją. A jak reżyser jest nieprzygotowany, to aktor musi się sam ratować, bo to on wyjdzie na scenę i on będzie musiał się obronić przed publicznością, a reżyser już dawno będzie robił inne przedstawienie, dlatego staram się być zawsze bardzo dobrze przygotowany do pracy.
Jak pan postrzega Piłę? Ma pan tu podobno przyjaciół?
– Konkretnie to w Trzciance. Z panią Beatą Łukaszewicz, zresztą wspaniałą rzeźbiarką, poznałem się na mojej stronie internetowej. Dostałem od niej wyrzeźbiony portret Czerepacha na fotelu. Coś fantastycznego.
Dziękuję za rozmowę.