Wywiad z Ryszardem Zieniawą, legendarnym zawodnikiem i genialnym trenerem judo
Ryszard Zieniawa jest jednym z największych trenerów w historii polskiego judo. Indywidualnie wywalczył 11 tytułów mistrza Polski. Od tego czasu podopieczni zwracają się do niego „Mistrzu”. W latach 1959-1964 i 1980-1991 był trenerem kadry narodowej mężczyzn. Wychował wielu mistrzów – olimpijskich, świata i Europy. Jest niesamowicie „charakterny” i zawsze ma swoje zdanie. A takich, choćby byli najlepsi, związkowi „przełożeni” nie lubią. Gdy chcieli go odwołać z funkcji trenera kadry zarzucili mu, że „jego judo jest za bardzo japońskie i że podpiera się Instytutem Sportu”. – Gdybym pracował z Zieniawą, to moje sukcesy byłyby na pewno większe – mówił przed laty Adam Adamczyk, wielokrotny medalista mistrzostw Europy i świata.
Z Ryszardem Zieniawą, legendarnym zawodnikiem i genialnym trenerem judo rozmawia Marek Mostowski.
Co pana skłoniło do pójścia w kierunku, w którym osiągnął pan mistrzostwo, czyli judo?
– Zawsze ciągnęło mnie do książek. Kiedyś pojechaliśmy z wizytą do rodziny i tam na półce zobaczyłem książkę wydaną jeszcze przed I wojną światową pt. „Źródło siły, zdrowia i zręczności”. Były to opowiadania o historii Japonii i również pokazane były różne chwyty. Bardzo mnie to zainteresowało. Wyprosiłem tą książkę i została ona moim pierwszym przewodnikiem w świecie judo. Potem w antykwariatach wyszukałem jeszcze kilka innych pozycji i z kolegami za miastem, na łąkach zaczęliśmy ćwiczyć. I tak to się zaczęło. Ale generalnie nie wiązałem z tym swojej przyszłości. Planowałem zostać leśnikiem. Przez jakiś czas pracowałem w Borach Tucholskich jako pomocnik leśniczego i kiedyś przeczytałem w gazecie, że w Gdańsku założono Technikum Wychowania Fizycznego. Postanowiłem zdawać do tej szkoły i zostałem przyjęty. Po roku nauki powołano nas do wojska. Tam zostałem instruktorem wychowania fizycznego. W międzyczasie usłyszałem w radiu, że w Jeleniej Górze organizowany jest kurs judo. Szczęśliwy przypadek sprawił, że równolegle organizowano tam kurs instruktorów wychowania fizycznego, na który zostałem wysłany. I tam zaczaiłem się w łazience na Adama Nidzgórskiego, repatrianta z Francji, który miał wtedy w judo 2 kyū, co dla nas było w tamtych czasach niewyobrażalne. Udało mi się z nim porozmawiać i zgodził się ćwiczyć ze mną po godzinach, a konkretnie po kolacji. Któregoś wieczoru zaprosił rosłego kursanta, ja ważyłem wtedy jakieś siedemdziesiąt parę kilo, żebym się z nim zmierzył. Udało mi się dwa razy rzucić go na plecy. I usłyszałem, że coś ze mnie będzie. Pożyczył mi jeszcze fachową literaturę, którą uważnie studiowałem i takie to były moje początki.
No i owe słowa potraktował pan jako dobrą monetę.
– Kiedy wyszedłem z wojska szukałem możliwości dalszego rozwoju w tej dyscyplinie. Odwiedziłem wiele klubów sportowych, jednak bez rezultatu. Był boks, zapasy, jednak sekcji judo nie było. Poszedłem po radę do dyrektora swojej szkoły. I on pozwolił założyć mi sekcję. Pamiętam, że 26 września zrobił zebranie uczniów i zachęcał ich do wstąpienia do tej sekcji. I tak zaczęliśmy ćwiczyć. Sporą pomocą byli dla nas chłopcy z Korei Północnej, którzy wyemigrowali z kraju po wojnie koreańskiej. Oni posiadali dużą wiedzę na temat judo, ponieważ mieli styczność z Japończykami i tak się wzajemnie wspieraliśmy. Po dwóch latach z klubu uczelnianego wyodrębniły się sekcje Spójni i milicyjnego Wybrzeża. Byłem w Spójni, bo do Wybrzeża iść nie chciałem. W końcu ówczesny wiceprezes Wybrzeża Eugeniusz Kiełbasiński spytał mnie: Panie Ryśku, ja Pana rozumiem, ale niech Pan pomyśli, z czego Pan będzie miał emeryturę i kto Panu będzie płacił? Ale który dwudziestolatek myśli o emeryturze? Ja też nie myślałem. No, ale w końcu się zgodziłem.
W 1957 roku zostałem współzałożycielem Polskiego Związku Judo w Łodzi. W kilka osób w pokoju hotelowym założyliśmy ten Związek. Oczywiście trzeba było mieć na to jakieś dokumenty i tu wsparła nas Legia. Jeżeli chodzi o szkolenia wspieraliśmy się głównie literaturą zagraniczną. Miałem wielu znajomych biegłych w tłumaczeniach, więc z tym nie było problemu.
Chyba jeszcze nikt nie pobił pana rekordu, jeżeli chodzi o tytuły Mistrza Polski?
– No niech próbują pobić, może komuś się uda. Pomogło mi w odnoszeniu sukcesów w judo to, że byłem bardzo sprawny fizycznie. Uprawiałem wiele dyscyplin sportowych, gimnastykę sportową, rzut dyskiem, biegi narciarskie, szermierkę i byłem też członkiem klubu wysokogórskiego. Taką miłością zapałałem do naszych gór, że w pewnym momencie miałem problem co wybrać: judo czy alpinizm. I ta miłość pozostała, bo jak później byłem już trenerem, to często jeździliśmy do Zakopanego, żeby wędrować po górach.
Był pan dwukrotnie trenerem kadry narodowej.
– No tak, jakoś lepszych nie było w tym czasie. Teraz jest wielu „lepszych”, więc dla mnie nie ma miejsca.
Lepszych w taki sposób, że nie słyszymy o jakichś większych sukcesach w judo.
– To jest smutne. W zeszłym roku np. nasi judocy pojechali na coroczne zawody do Japonii i wygrali tylko jedną walkę. To nawet jak my dopiero zaczynaliśmy, tak źle się nie działo.
Jacy sławni zawodnicy wyszli spod pana ręki?
– Było ich bardzo wielu. Najdłużej był ze mną Janusz Pawłowski, dwukrotny medalista olimpijski, srebrny i brązowy, a obecnie trener kadry kanadyjskiej, Waldemar Legień, złoty medalista olimpijski. To jeżeli chodzi o olimpiady, natomiast, jeżeli chodzi o mistrzostwa świata to jest ich bodajże pięciu, a mistrzostwa Europy ponad dwudziestu. Trenowałem także – w początkach ich karier – dwukrotnego mistrza świata i mistrza Europy Rafała Kubackiego oraz Pawła Nastulę, mistrza olimpijskiego, dwukrotnego mistrza świata i trzykrotnego mistrza Europy
Ale przecież wielu innych, którzy odnosili sukcesy nieosiągalne teraz, korzystało z pana wiedzy.
– Niektórzy twierdzą, że wtedy było łatwiej. Mnie się zdaje, że raczej jest odwrotnie. Teraz mamy o wiele większą wiedzę, nie wspomnę o łatwości dostępu do tej wiedzy. Nawet mnie udało się napisać dwie książki. Jedną pt. „JUDO Pomost pomiędzy tradycją i współczesnością” wspólnie z Ryszardem Ruszniakiem, a drugą zatytułowaną „Biomechanika judo” z prof. Włodzimierzem Erdmannem, którą mają nawet Japończycy w swojej bibliotece w Tokio. To jest duża satysfakcja, że w kolebce judo nas docenili.
Co należałoby zrobić według pana, żeby złote czasy polskiego judo powróciły?
– Potrzeba ludzi z charakterem, pasjonatów nieoglądających się na pieniądze i zaszczyty.
Co najbardziej utkwiło panu w pamięci, jeżeli chodzi o przebieg pańskiej kariery?
– Przede wszystkim mój pierwszy wyjazd do Japonii. Było trudno, bo wtedy, jak wiemy, wojaże zagraniczne były bardzo ukrócone. Ale bardzo ciekawy był nasz wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Na mistrzostwach w Moskwie, podeszli do mnie dwaj Amerykanie z propozycją przyjazdu do nich. Stwierdziłem, że jest to raczej niemożliwe, bo rzecz działa się podczas stanu wojennego. Ale zawołałem naszego prezesa, ówcześnie był nim pułkownik milicji Figura, który stwierdził, że jest to możliwe. I po jakichś dwóch tygodniach otrzymałem telefon od niego z poleceniem pakowania się. Lecieliśmy z Moskwy do Kanady prawie pustym samolotem. Stamtąd polecieliśmy do Kolorado, gdzie byliśmy prawie miesiąc. Trochę zwiedzaliśmy, trochę dołożyliśmy Amerykanom na zawodach, czym byli bardzo zaskoczeni, ponieważ oni już mieli jakieś tradycje w judo, my dopiero raczkowaliśmy. Mieliśmy też przygodę z amerykańską policją. Chcieliśmy zrobić zdjęcia Białego Domu, a tam jest zakaz zatrzymywania się. Wyskoczyliśmy więc w biegu z samochodu, porobiliśmy zdjęcia i w biegu do samochodu wsiedliśmy. Przejechaliśmy jeszcze tam dwa razy i w pewnym momencie widzimy policjanta, który nas spisuje. Chłopaki zaczęli się śmiać jaki to wolny kraj, a ja na to, że nie ważne, czy wolny kraj czy nie, policja wszędzie taka sama. Pojechaliśmy zwiedzać dalej. Kiedy już wracaliśmy i stanęliśmy akurat na światłach, zauważyłem w lusterku, że coś za nami miga. Okazało się, że to policja. Zatrzymali nas, dojechały jeszcze dwa samochody i dwóch motocyklistów. Otoczyli nas z karabinami, wylegitymowali, jednak udało się w końcu porozumieć. Wyrazili nawet chęć obejrzenia nas na wieczornym treningu na Georgetown. Rzeczywiście pojawili się i nawet stwierdzili, że jesteśmy dobrzy. Ale to nie koniec. Późnym wieczorem wróciliśmy do domu, stałem przy oknie i znów widzę policyjny radiowóz, który zatrzymuje się pod naszym domem. Okazało się, że nasz opiekun, zresztą judoka z Polski, który tam osiadł, źle zaparkował na własnym podwórzu. Policjant jednak dał się ubłagać i ostatecznie nie wypisał mandatu. Stwierdziliśmy, że ta amerykańska wolność jest lekko przereklamowana. Był z nami taki chłopak z biednej rodziny i bałem się, że może mi tam uciec. A on był pierwszy w samolocie do Polski.
Który z sukcesów sportowych w karierze trenerskiej ceni pan najbardziej?
– Było ich wiele, przede wszystkim indywidualnych moich podopiecznych, ale najbardziej cenię sukces drużynowy, w prestiżowym turnieju Jigoro Kano w Tokio, w 1986 roku. Był to chyba największy sukces polskiego judo. W półfinale pobiliśmy Koreańczyków i w finale spotkaliśmy się z Rosjanami. Przegraliśmy 2:3 tylko dlatego, że brakowało nam zawodników w wadze ciężkiej. W Polskiej ekipie pod moją wodzą walczyli wtedy Andrzej Dziemianiuk, Janusz Pawłowski, Wiesław Błach, Waldemar Legień, Jerzy Kolanowski i Andrzej Basik.
Prowadzi pan obecnie w Pile kilkudniowy obóz indywidualny. Mój przyjaciel stwierdził, że złapał Pana Boga za nogi, w momencie kiedy się pan zdecydował prowadzić szkolenie jego młodziutkich synów (Dominika i Bartka Skowyrów). Jak pan ocenia tych młodych chłopców?
– Bardzo dobrze. Trzeba jeszcze nad nimi dużo pracować, to są bardzo młodzi chłopcy, ale na pewno niezwykle rokujący. Będą zauważalni w świecie wielkiego judo, gdy osiągną wiek 18, 19 lat. Nie ulega wątpliwości, że są bardzo zdolni.
Dziękuję za rozmowę.