Piotr Gadzinowski – Wolność i solidarność nie chodzą na skróty

Z Piotrem Gadzinowskim, znanym pilskim dziennikarzem, ongiś działaczem opozycyjnym – rozmawia Marek Mostowski

Piotrze, nie tak dawno zostałeś odznaczony Krzyżem Wolności i Solidarności. Trzeba przyznać, że niewielki krąg osób może się takim wyróżnieniem poszczycić, Ty jednak miałeś wiele wątpliwości dotyczących kwestii przyjęcia tego odznaczenia. Z czego one wynikały?

– To odznaczenie przyznaje prezydent Rzeczypospolitej, który robi to na wniosek prezesa Instytutu Pamięci Narodowej. Dla mnie wolność obywateli to wartość nadrzędna, bez której nie można mówić o niepodległym państwie i między innymi dlatego w latach 80-tych włączyłem się w – tak to nazwijmy – „działalność konspiracyjną”. Wiem też, że wolność nie jest dana na zawsze i trzeba ją pielęgnować, a w razie konieczności także jej bronić. Stąd też były moje wątpliwości, bo uważam, że aktualny prezydent RP niekoniecznie idzie drogą wolności. Przyjąłem to odznaczenie, bo pomyślałem, że Andrzej Duda jest jednym z wielu prezydentów, a odznaczenie jest przyznawane przez państwo polskie i wnioskowali o nie moi koledzy ze studiów. Doszedłem również do wniosku, że moja manifestacja – jeżeli bym odmówił – zostałaby niezauważona, bo byłem tylko niewielkim ziarnkiem piasku wrzuconym w tryby totalitarnej maszynerii PRL-u i żaden ze mnie Władysław Frasyniuk, Andrzej Gwiazda, czy Franciszek Langner. Ponadto traktuję to odznaczenie nie tylko jako nagrodę, ale jako zobowiązanie do bycia przeciwko każdej władzy, która wolność jednostki ogranicza. Uważam, że dzisiaj ograniczanie wolności postępuje i dlatego też między innymi już kilka razy brałem udział w spotkaniach, wiecach czy marszach w obronie niezawisłości i niezależności sądów, mediów i konstytucji.
Sprawujący władzę mówią, że robią to dla dobra ogólnego, a wygrane wybory dają im prawo do takich poczynań.
– Nie jestem politykiem i nigdy nim nie będę. Jestem natomiast propaństwowcem, szanuję wynik demokratycznych wyborów i uważam, że zwycięzcy mają prawo do realizowania swojego programu wyborczego. Ale zgodnie z obowiązującym prawem i konstytucją, a nie według zasady, że cel uświęca środki. A tak oceniam postępowanie wobec Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądowniczej, czy Sądu Najwyższego. Po prostu tak patrzę na swoje obowiązki wobec moich współobywateli i Polski. Jeśli rządzący idą do nawet najbardziej szczytnego celu na skróty, nadużywają władzy, to moim zdaniem, ich działania zmierzają do dyktatury i należy się temu przeciwstawiać.

Za co otrzymałeś to odznaczenie?

– Krzyż Wolności i Solidarności jest przyznawany ludziom, którzy w czasie Polski Ludowej czynnie walczyli z komunistami o niepodległość i suwerenność naszego kraju oraz o wolność obywateli. A co do mnie, to na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu kierowałem kolportażem nielegalnych książek i czasopism, które łamały obowiązującą cenzurę. Organizowałem i prowadziłem spotkania z liderami opozycji antykomunistycznej. Byłem członkiem uczelnianego zarządu Niezależnego Zrzeszenia Studentów, które reaktywowaliśmy w drugiej połowie lat 80-tych i którego zadaniem było nie tylko pilnowanie spraw studentów, ale także działania wolnościowe i niepodległościowe. Organizowałem i uczestniczyłem w strajku po odmowie rejestracji NZS-u, w manifestacjach przeciwko władzom PRL-u i takich z okazji niepodległościowych rocznic. Najfajniej jednak wspominam wydarzenie, gdy w dzień św. Mikołaja, na rynku w Toruniu zorganizowaliśmy „I Światowy Dzień Cenzora” i podarowaliśmy miastu pomnik tego cenzora. To była akcja przygotowana bardzo szybko, a spotkała się z wielkim odzewem. Koledzy wyznaczyli mnie wtedy do roli świętego Mikołaja, bo nie mieliśmy nagłośnienia, a ja dysponuję donośnym głosem (śmiech).
Byłem szczęśliwy, bo ludzie wchodzili do księgarni, kupowali książki, tylko po to, żebyśmy im postawili stempel „I Światowy Dzień Cenzora”. Później w lokalnej popołudniówce ukazała się notka, o tym jak kpiliśmy i szydziliśmy z ważnej w Polsce funkcji cenzora. Spotkały mnie w tym czasie represje, ale bardziej bolał mnie fakt, że totalitarna władza nie mogąc mnie złamać, prześladowała mojego ojca, oficera wojska polskiego. To jest w ogóle taka wspólna cecha autorytarnych reżimów czy to państwowych, partyjnych, powiatowych, że atakuje i niszczy rodzinę niewygodnego z ich punktu widzenia przeciwnika.

Jesteś dziennikarzem od 25 lat, pracowałeś w różnych mediach, czy czujesz, że nie pomyliłeś się w wyborze drogi zawodowej?

– Wybór zawodu to konsekwencja moich postaw i poglądów. Zaczynałem w radiu studenckim, a po powrocie do Piły byłem reporterem prasowym, radiowym, telewizyjnym. Bez względu na rodzaj mediów zawsze interesowały mnie sprawy społeczne i pomoc zwykłym ludziom. Tak zresztą postrzegałem rolę mediów lokalnych – powołanych do tego, by bronić słabszych. Moi szefowie na szczęście w większości podzielali moje poglądy i wspierali mnie w mojej pracy, tak więc zawsze robiłem to, co uważałem za słuszne. Nie ukrywam, że moją pasją jest robienie filmów dokumentalnych i fabularyzowanych dokumentów historycznych i gdybym mógł to poświęcałbym temu zajęciu cały mój czas. Fascynację historią także traktuję jako pokłosie studiów.

W pewnym momencie porzuciłeś jednak media lokalne i zacząłeś pracować jako dziennikarz śledczy programu „Uwaga!” w TVN. Niektórzy mówią, że dzięki bezpardonowemu atakowi na Henryka Stokłosę?

– Nie mam się czego wstydzić. Przez trzy lata pracy w Warszawie zrobiłem 50 reportaży, z których nie ukazał się tylko jeden. Po zmontowaniu okazał się opowieścią o niczym, moja szefowa powiedziała: „Dobrze zrobione, tylko po co” i poszedł do śmieci. W czasie mojej pracy w redakcji „Uwagi” za jeden z reportaży śledczych zostałem nagrodzony „polskim pulitzerem”, czyli nagrodą grand prix Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Natomiast, gdybyś zapytał mnie czy jestem spełnionym dziennikarzem, to odpowiem – nie. Wynika to wyłącznie z mojego wrodzonego lenistwa. Myślę, że gdybym był bardziej pracowity i zdeterminowany to osiągnąłbym w życiu zawodowym więcej. Ale jestem jaki jestem i niczego w życiu nie żałuję.

Na łamach tygodnika należącego do Henryka Stokłosy zarzucano ci, że byłeś członkiem Stowarzyszenia Ekologicznego Przyjaciół Ziemi Nadnoteckiej.

– Pilnie obserwowałem działania Stowarzyszenia. Mój szacunek i sympatię wzbudziły energia i determinacja ludzi w nim zrzeszonych. Zdecydowali się przecież na walenie głową w mur, albo stanięcie naprzeciwko rozjuszonego byka. To była grupa ludzi, którą w mediach Henryka Stokłosy nazywano „grupą szczerbatych bab”, a dzięki którym – w głównej mierze – obecnie możemy powiedzieć, że Piła nie jest śmierdzącym miastem. To dzięki nim dzisiaj możemy wyjść na spacer i bez obaw otworzyć w nocy okno. Niestety, mieszkańcy okolic Śmiłowa nie mają tak dobrze, ale pilanie na tym skorzystali.

Jesteś redaktorem naczelnym czasopisma „Z pierwszej ręki”, które jest postrzegane jako periodyk pilskiego ratusza, w związku z czym jesteś uważany za człowieka prezydenta Piotra Głowskiego.

– To żadna tajemnica, z umowy wynika, iż zadaniem „Z pierwszej ręki” jest promocja działań władz Piły na rzecz mieszkańców i rozwoju miasta. To jest fakt i temu nie będę zaprzeczał. Podkreślam jednak, że w tym czasopiśmie nie znajdziesz ani jednej nieprawdziwej informacji. Natomiast, jeżeli pytasz mnie, czy jestem człowiekiem Piotra Głowskiego, to powiem tak – jestem zwolennikiem prezydentury Piotra Głowskiego, bo gdyby tak nie było, nie podjąłbym się tego zadania.
Uważam, że P. Głowski w ciągu 7 lat zrobił wiele dobrych rzeczy dla Piły i ma obiecującą wizję przyszłości naszego miasta. Ludzie, którzy Piłę znają z lat poprzednich, mówią że nabrała „europejskiego sznytu”. Przestała być zapyziałym PRL-owskim miasteczkiem powiatowym. A to zawdzięczamy wizji realizowanej przez Piotra Głowskiego. Powiem więcej – udało mu się zrobić coś, w co ja wątpiłem. Bo kiedy w kampanii wyborczej 2010 roku mówił o nowych miejscach pracy, pomyślałem, że albo kandydat strzelił sobie w kolano, albo jest to wyborcza kiełbasa. Teraz, gdy popatrzę na rejon ulicy Młodych i Wawelskiej, to widzę że spełnił tę obietnicę. Z projektów zrealizowanych podczas prezydentury Głowskiego nie podoba mi się korona w Parku na Wyspie. Uważam, że jest to nieestetyczne, kiczowate i powinno jak najszybciej zniknąć.

Bardzo ładnie, wręcz laurkowo przedstawiasz pracę prezydenta Piły, ale czy tak jak w przysłowiu – w tej beczce miodu nie ma jakiejś łyżki dziegciu?

– Oczywiście, każdy ma jakieś wady, w przypadku prezydenta Piotra Głowskiego wolałbym, żeby prezydent ignorował krytykę. Zwłaszcza, gdy nie jest uzasadniona, bo takiej jest więcej niż tej merytorycznej. Jestem przekonany, że mieszkańcy Piły doceniają to, co zrobił, robi i co chce zrobić dla naszego miasta.Cieszę się, że jest człowiekiem wykształconym, zna języki i gdy przyjeżdżają goście zza granicy to z Niemcami rozmawia po niemiecku, a z Anglikami po angielsku. Otworzył to miasto na wiele nowych kierunków. Pozyskał i zainwestował ogromną pulę pieniędzy z UE, a już projekt POSI – to jest mistrzostwo świata! Było mi przyjemnie, kiedy włodarze ościennych gmin dziękowali prezydentowi za przygotowanie tego projektu i go za to chwalili. Szczególnie miło było usłyszeć te słowa z ust burmistrza Trzcianki – Krzysztofa Czarneckiego, który należy do PiS-u. Dodam, że Krzysztof Czarnecki jest drugim samorządowcem w regionie, dla którego mógłbym pracować i nie obchodzi mnie, z jakiej partii się wywodzi. Tak samo nie ma dla mnie znaczenia do jakiej partii należy Piotr Głowski. To są ludzie, którzy mają wizję, robią fajne rzeczy dla swoich małych ojczyzn i ja to cenię.

Od ostatnich wyborów samorządowych nie ma zdrowej relacji na linii Urząd Miasta – Starostwo Powiatowe, niektórzy określają tę relację jako „wojnę”, która zwłaszcza w ostatnim czasie mocno eskaluje. Jakie jest twoje zdanie na ten temat?

– To, że nie ma przyjaźni dla nikogo nie jest tajemnicą. Uważam, że w tym przypadku ważna jest ciągłość władzy. Piotr Głowski podkreśla, że Piła była wcześniej, nie powstała w momencie kiedy został prezydentem i on po prostu kontynuuje dzieło, które rozpoczęli jego poprzednicy. Nie przewraca wszystkiego do góry nogami, tylko poprawia i rozwija. Tak jak na przykład obwodnicę, czy śródmieście miasta. Jeżeli poprzednie władze powiatowe – na wniosek Piły – uznały, że miastu i regionowi przyda się lotnisko, to nie może być tak, że kolejny starosta i koalicja, która go wybrała, bez żadnych konsultacji i w tajemnicy, podejmuje decyzję o jego zwrocie. To był strzał w plecy, a jeżeli ktoś komuś strzela w plecy, to ja tego nie akceptuję.

A zarzuty Urzędu Miasta, że starosta lansuje się na nieswoich sukcesach?

– Herbertowską kwestią smaku jest zamieszczanie licznych fotografii i relacji z ratowania kotów, czy z obserwowania ludzkich tragedii podczas pożarów i wypadków drogowych. Zupełnie nie do przyjęcia natomiast, jest przypisywanie sobie cudzych zasług. Gdyby Piotr Głowski fotografował się podczas podpisywania decyzji administracyjnych, do czego jako urzędnik jest zobowiązany, to mógłby publikować kilkaset swoich fotografii tygodniowo (śmiech). To są być może drobiazgi, ale świadczą o formacie człowieka i polityka czy samorządowca.

Zazwyczaj w puencie rozmowy, drogi Piotrze, zadawane jest pytanie odnośnie najbliższych planów. Ja odejdę od tego stereotypu i zapytam – jakie masz marzenia?

– Wychowałem się na „Trylogii” Sienkiewicza, którą traktowałem niemal jak prawdę objawioną. Dzisiaj mam więcej doświadczenia… i chciałbym, żeby tę powieść, napisaną „ku pokrzepieniu serc”, zekranizował Quentin Tarantino. Myślę, że potrafiłby pokazać to, co znajduje się między wierszami. Właśnie ten nasz pełen sprzeczności narodowy charakter – patriotyzm, przywiązanie do wolności i demokracji oraz skłonność do anarchii, ksenofobię, sarmackie sobiepaństwo, niszczenie polskiej racji stanu i prywatę. W jego wersji byłaby to zapewne krwawa, gorzka, współczesna komedia z nieoczywistym zakończeniem.

Dziękuję za rozmowę i życzę, aby twoje marzenie się ziściło.

gadzinowski_wywiad00

gadzinowski_wywiad06 gadzinowski_wywiad01 gadzinowski_wywiad02 gadzinowski_wywiad03 gadzinowski_wywiad04 gadzinowski_wywiad05