Wywiad ze znaną polską piosenkarką – Alicją Majewską
Nie zacznę od Bacha, tylko od tego, że zazwyczaj wokaliści mówią, że akurat ten zawód wybrali, bo od dzieciństwa ich doń ciągnęło. Czy to, że pani miała muzykalnego tatę, że mama była polonistką – czyli ten piękny sposób wysławiania się – miało wpływ na pani wybór?
– Każdy, kto uprawia artystyczny zawód, zapytany o to, powie, że gdzieś tam od najmłodszych lat śpiewał, np. w przedszkolu. U mnie akurat na wsi sandomierskiej nie było przedszkola, ale pamiętam, że wszyscy śpiewaliśmy, myślę tu o trójce rodzeństwa. Może ja byłam trochę bardziej muzykalna, bo jak śpiewaliśmy, to ja zawsze śpiewałam drugim głosem. Różnie z tym bywa, to jest kwestia predyspozycji, słuchu, wrażliwości, pewnie jakoś tam w genach odziedziczonych. W sumie to jest tak, jak się ułoży. Ja byłam muzykalną osobą, ale ponieważ dzieciństwo spędzałam na wsi sandomierskiej, a tam nie było szkoły muzycznej, jak już zabrano mnie do Wrocławia, to było trochę za późno (miałam 12 lat), żeby zaczynać edukację w szkole muzycznej. Śpiewałam w chórze, w zespole wokalnym, ale przy wyborze studiów nie mogłam wybrać kierunku muzycznego, bo nie miałam średniego wykształcenia muzycznego. Gdzieś tam kiedyś ktoś mnie zauważył, powiedział że ładnie śpiewam, namówił żeby wziąć udział w jakimś konkursie… i tak to się zaczęło. A potem to już miałam szczęście, zaczęłam zarabiać śpiewając, uczyć się śpiewu u pani profesor Olgi Łady, co mi do dzisiaj procentuje – jestem o tym przekonana, w końcu przez ładnych kilkanaście lat, aż do odejścia pani profesor, wykonywałam ćwiczenia. Miałam szczęście, trafiłam do Partity, która też mnie umuzykalniła, no i złapałam tego bakcyla: radio, telewizja, praca w studio, próby, nagrania… to było bardzo emocjonujące, to była swego rodzaju adrenalina. Później niestety zaczął mi głos wysiadać…
I z tego powodu odeszła pani z „Partity”, a nie dlatego, żeby szybko rozpocząć karierę solową?
– Oczywiście. To nie było tak, że chciałam całemu światu pokazać, że teraz ja, tylko faktycznie gardło nie wytrzymywało. Ale wtedy akurat tworzył się teatr muzyczny na Targówku, gdzie mimo że byłam już magistrem andragogiki, egzamin musiałam zdać. Najpierw wystartowałam w programie o Hance Ordonównie, to był mój debiut solistyczny, a co się okazało nagłym sukcesem. Kiedyś głównym sposobem na zaistnienie, były koncerty debiutanckie przy festiwalach – głównie w Opolu.
1975 rok…
– Tak, zdobyłam wtedy główną nagrodę. I tak jak Zbyszek Wodecki miał zwyczaj mawiać – „Sukces jest początkiem dramatu”, tak właśnie jest, że raz się wygrywa, raz przegrywa… raz się na nas poznali, raz nie, innym razem byli od nas lepsi. Później to już całe lata były latami ogromnych stresów. Taki prawdziwy spokój odczuwam dopiero od paru lat. Mam takie wewnętrzne przekonanie, że nic nie może się stać takiego, co by diametralnie zmieniło naszą sytuację, naszą, bo ja przecież z Włodkiem Korczem pracuję od dziesięcioleci.
Prawie jak takie „stare dobre małżeństwo” sceniczne…
– Tak, oczywiście. Ten spokój został odrobinę zakłócony, gdy pojawiła się propozycja SONY, odnośnie kontraktu trzypłytowego. Wtedy pojawiła się presja powstawania nowych piosenek i myślenie, że jak już powstanie nowa płyta to będą też działania promocyjne. Wie pan, przez ten okres długiego spokoju, nie myślałam nawet, że to „podbicie” pozycji estradowej nastąpi. A stało się to po Festiwalach w Opolu, w latach 2013-2015. Szczególnie ten w 2015 roku. Wiele czynników złożyło się na to, że był to naprawdę dobry występ. Przez tyle lat graliśmy koncerty biletowane, powstało tyle pięknych sal: Filharmonia Bydgoska, Śląska, Katowicka, Gorzowska i wiele innych. Wszędzie byliśmy i to nawet po dwa razy. Ludzie za każdym razem chętnie przychodzą i kupują bilety – my uważamy, że jest to ewenement.
I to chyba jest ten czynnik, który napędza… kiedy wiadomo, że jest dla kogo śpiewać…
– Tak, że są ludzie wrażliwi na ten rodzaj emocjonalności, jaki ja prezentuję, na ton głosu, literatury, która zawarta jest w tych piosenkach. Więc to na pewno ciągle jest dla nas zadziwiające, ale zarazem budujące.
Jak to się stało, że właśnie z Włodzimierzem Korczem pani się zetknęła i postanowiła być wierna właśnie temu kompozytorowi?
– Zetknęłam się już wtedy, gdy byłam w Particie, bo chórki śpiewaliśmy Korcza, a później to już na Targówku, gdzie był szefem muzycznym. Zawsze go ceniłam. Zaaranżował piosenkę, z którą wygrałam na festiwalu – po prostu miałam nosa. Tu rozsądek mi dopisał. W tym zawodzie jest ważne z kim pracujemy i kim się otaczamy. Chyba poczułam, że do twórczości Włodka jest mi blisko. Włodek niebagatelną rolę przypisuje tekstowi – twierdzi, że jest nawet ważniejszy niż muzyka. Dźwięk ma tylko wspomagać przyswojenie przesłania.
Festiwal w Zielonej Górze, to praktycznie początek pani kariery?
– Nie, absolutnie – ja tam nawet do finału nie doszłam, nie byłam laureatką. Jestem doskonałym przykładem dla młodych wokalistów, że jednorazowy występ nie jest żadną wykładnią, trzeba po prostu robić swoje. Jak się na dziesiątym konkursie nie zdobędzie nagrody, zawsze można zmienić festiwal. W moim przypadku tam akurat była klęska.
Czy tak samo jak w przypadku wykonawców grających muzykę POP, którzy twierdzą, że sale wypełnione po brzegi dodają im adrenaliny, pani również podobnie to odczuwa?
– Pewnie, że tak. Gdyby nie było takiej reakcji, pewnie organizatorzy by nas nie angażowali. W tym zawodzie brawa się bardzo liczą. Co prawda ja nigdy tego nie przeceniałam, dla mnie to nie jest wyznacznikiem wartości. Ludzie czasami biją brawa za utwór, za to że go znają, ale niekoniecznie za to, że tu i teraz wydarzyło się coś wyjątkowego. Chociaż my z panem Korczem staramy się, żeby właśnie „coś” wydarzało się na naszych występach. Mamy tą świadomość, że brawa są niezbędne, ale nie są wyznacznikiem wartości, więc mimo wszystko trzeba mieć koło siebie takiego pana Korcza, takie „żabie oko”, który jak coś jest nie tak, to zwróci dobitnie uwagę, a zdarza mu się to… i chwała mu za to.
A jak pani odbiera to, że w ciągu ostatnich lat przybywa nam tak dużo „GWIAZD”?
– Uważam, że generalnie jest za duża podaż na wszystko: na buty, cukierki, płyty, piosenkarki, modelki, słowem na wszystko. Trudno jest z tego natłoku wyłowić to, co najlepsze. Może tak szerokie gusty nie są aż tak wysublimowane, więc może jest poklask dla czegoś, co jest mniej wartościowe, a to bardziej wartościowe jest głębiej schowane. Po prostu mamy takie czasy. Ja miałam to szczęście, że startowałam w lepszych czasach. Było mniej konkurencji, dwa programy telewizyjne, jak się wygrało festiwal, wtedy się media interesowały. A teraz młodzież musi o to zainteresowanie mediów strasznie zabiegać. Albo robić wstawki, albo nie wiadomo co, np. jakieś skandale. Ja na szczęście nie musiałam, a udało mi się te 42 lata przetrwać.
Podczas pilskiego koncertu zaśpiewała pani dwie piosenki do tekstu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Obserwując pani twórczość i słuchając pani utworów – z wielką przyjemnością zresztą – przypomina mi się „Liryka, liryka, tkliwa dynamika…”, ciekaw jestem czy od początku czuła się pani najlepiej właśnie w tego typu repertuarze? Chociaż potrafi pani być również „drapieżną” wykonawczynią…
– Wydaje mi się, że tak. Dramatyczne piosenki także śpiewałam, ale chyba jestem postrzegana bardziej jako liryczna piosenkarka. Dzięki Bogu zdarzyła mi się i piosenka charakterystyczna, czyli „Być kobietą”. Jednak myślę, że takie mocniejsze przesłania chyba są mi bliższe.
Jak pani ocenia dzisiejszy koncert w Pile?
– To my zwykle czekamy na ocenę, na brawa, reakcję publiczności. Dzisiaj nie mogę powiedzieć złego słowa. Pilska publiczność wstawała aż trzy razy, potem te oklaski… Dodatkowo bardzo klimatyczna sala, pomimo że spora, ale bardzo klimatyczna. Wchodząc na scenę czuje się, że może nastąpić coś dobrego. Zawsze dobrze wspominam te salę.
A teraz w dalszym ciągu promocja nowej płyty, koncert za koncertem?
– Jest nowa płyta, więc zależy mi, żeby jak najbardziej dotarła do ludzi. Te koncerty są faktycznie pod hasłem promocji tej płyty. Byliśmy we Wrocławiu, Jarocinie, jutro Poznań. Najważniejsze, żeby kondycja była i zdrowie dopisało, i żebym jak najdłużej od państwa słyszała, że głos mi się nie zmienia.
A więc tego pani życzę i dziękuję za sympatyczną rozmowę.