Orest Możejko to dziwne nazwisko i niespotykane imię…

Z Piotrem Polkiem, znanym polskim aktorem, a także piosenkarzem rozmawia Marek Mostowski

Pochodzi pan z niedużej miejscowości pod Częstochową. Czuje się pan bardziej Ślązakiem czy człowiekiem, mówiąc kolokwialnie, bardziej uświęconym?

– Uświęconym na pewno. Jednak do aureoli jest mi bardzo daleko. Jestem Ślązakiem, ponieważ pochodzę z części regionu Górnego Śląska, czuję się Ślązakiem, mówię gwarą śląską.

Ale mówi pan piękną polszczyzną. Czy miał pan z tym trudności?

– Tak. To wymagało bardzo dużo rzetelnych godzin pracy nie tylko w szkole aktorskiej, ale i przed. Miałem wszystkie samogłoski pochylone, zły akcent, po prostu lista moich błędów logopedycznych była bardzo długa. Na szczęście nie posiadałem jakiejś wrodzonej wady nie do poprawienia, więc moja poprawna polszczyzna wymagała ode mnie tylko samozaparcia, cierpliwości i pracy.

Równolegle kończył pan technikum elektroniczne i szkołę muzyczną, gdzie uczył się pan grać na gitarze, perkusji, akordeonie i fortepianie. Czy to była pana inicjatywa czy może ambitnych rodziców?

– Pochodzę z dosyć umuzykalnionej rodziny. Mój ojciec przepięknie grał na akordeonie, który zresztą dla mnie był instrumentem dosyć wstydliwym, bo dla młodego człowieka akordeon to trochę wiocha. Potem to się oczywiście zmieniło. W samej szkole muzycznej dodatkowo miałem fortepian. Potem dołożyłem sobie gitarę, bardzo młodzieżowy instrument, a perkusja doszła w momencie, kiedy zacząłem tworzyć swój zespół rockowy „Boss”. Wtedy niespecjalnie byłem zadowolony z tego nawału zajęć. Kiedy moi koledzy grali w piłkę, ja biegałem z nutkami pod pachą do szkoły. Te 5 lat spędzonych w szkole muzycznej zacząłem doceniać dopiero po dłuższym czasie, kiedy nagle instrumenty zaczęły iść ze mną w parze. Ale to z czego się najbardziej cieszę, to jest kultura, gust i smak muzyczny. To jest to, co w człowieku rodzi muzyka klasyczna. W związku z tym ja mogę docenić każdy gatunek muzyki. Mogę się z czymś nie zgodzić, ale wydaje mi się, że mam do tego pełne prawo, ponieważ wiem o tej muzyce zdecydowanie więcej niż przeciętny słuchacz. Sam w sobie też wyrobiłem bardzo silne poczucie swojego stylu muzyki, której lubię słuchać, która w jakiś sposób została zaszczepiona w szkole muzycznej. Czyli swing, jazz, ale też uwielbiam słuchać muzyki klasycznej, która mnie rozluźnia, relaksuje i mam wrażenie, że to co zostało stworzone po tej muzyce, co zostanie jeszcze stworzone, już i tak nie będzie miało sensu, bo ktoś wcześniej już to wymyślił, tylko trochę inaczej.

Jak to się stało, że zdecydował się pan na zawód aktora?

– Aktorstwo zawsze było dla mnie obiektem największego zainteresowania. Nie wiem skąd to się bierze, trudno powiedzieć, że nagle poczułem to coś. Ja jestem zdania, że albo się to ma, albo nie. Nic nie jest z przypadku, z przypadku to są amatorzy, którzy mówią, że za 50 zł przejadą z taczką z węglem gdzieś na drugim planie. I nagle robią to tak, że reżyser to zauważa i zaczynają budować swoją pozycję aktorską.

Ceni pan naturszczyków?

– Absolutnie tak. Tak samo jak doceniam wszystkich ludzi, którzy są związani z filmem, teatrem. Ci ludzie naprawdę nie stoją na pierwszym planie, ich się nie oklaskuje, ich się nie fotografuje, a oni tak naprawdę tworzą nam ten świat. Oni są schowani, każdy z nich ma normalne życie, jest elektrykiem, maszynistą czy spawaczem i łapie tego bakcyla teatralnego czy filmowego i potrafi całe życie przeżyć na planach filmowych bądź w teatrze. Bardzo tych ludzi podziwiam. Tak samo jak naturszczyków, którzy mają do aktorstwa inny stosunek. Na początku czerpią z tego korzyści materialne, potem zaczyna im się to podobać, ale nie mają ambicji zostania nagle gwiazdą, a jednocześnie czerpią z tego ogromną przyjemność.

Czy Jan Machulski dużo panu przekazał?

– Jan Machulski był naszym opiekunem, więc był to bezpośredni kontakt z osobą, która już była znana z ekranu filmowego czy telewizyjnego. Mieliśmy do niego ogromny szacunek, był autorytetem, spijało się z jego ust, a jednocześnie był normalnym facetem, ciepłym, pogodnym, dowcipnym człowiekiem. Do tej pory wspominam moment, kiedy jeszcze w szkole aktorskiej trochę zabalowaliśmy, myśleliśmy, że dostaniemy od niego konkretny ochrzan. Powiedział wtedy do nas: słuchajcie, tak nie może być, zachowujecie się strasznie. Czy jak baranowi da się wiadro wody i wiadro wódki, to co wybierze? My na to: wiadomo panie profesorze, że wodę. On na to: a dlaczego? My: bo woda jest zdrowa. On: nie, bo to baran. To był właśnie taki człowiek. Nie było wiadomo, czego się spodziewać, ale zawsze był po naszej stronie. Jako studenci graliśmy w etiudach filmowych u kolegów studentów z reżyserii, ale nie wolno nam było grać w profesjonalnych, komercyjnych filmach. To było zabronione, trzeba było mieć specjalną zgodę rektora. A Machulski nam na to pozwalał, ponieważ uważał, że przykładowo przez dwa dni na planie filmowym możemy się więcej nauczyć niż przez miesiąc w szkole. Bo tak jest, że praca przyspiesza cykl nauczania. Możesz się uczyć o budowie młotka przez trzy lata, a jak się walniesz w palec to w sekundę wiesz, co to znaczy młotek. I taki był Janek Machulski. Rzucał nas na głęboką wodę, dawał nam do grania całe sztuki, mimo iż byliśmy dopiero na pierwszym roku. Byliśmy w tym katastrofalnie źli, ale on pozwalał żebyśmy dotknęli istoty rzeczy.

Podczas dzisiejszego spektaklu „Pół na pół” w pewnym momencie można było zauważyć małą improwizację. Czy grając w spektaklach, aktorzy często improwizują?

– Staramy się nie improwizować. Różne rzeczy mogą się zdarzyć, które wymagają od nas zmysłu improwizacji, ale one są wynikiem błędu, czasem pomyłki, czasem złośliwości przedmiotów martwych i wtedy dochodzi do improwizacji, ale staramy się unikać takich sytuacji. Ten spektakl jest oparty na rytmach, klimacie, tempie, określonych relacjach. Tu grają tylko dwie osoby, całkowicie od siebie zależne. Nie można sobie pozwolić na odbieganie od scenariusza, bo to byłby brak szacunku zarówno dla partnera, jak i widza, który przyszedł na spektakl a nie na recital jednego aktora. Oczywiście zaskakują nas niektóre sytuacje, jak ta, kiedy powiedziałem: przecież nie zabiję własnej majtki. Nie wiem skąd mi się wzięło „j”. Mój partner (Piotr Szwedes) jak to usłyszał, to uciekł ode mnie. Ale to są sytuacje sporadyczne. Widz ogląda żywego człowieka, takiego jakim sam jest, więc aktor ma prawo się pomylić, tak samo jak widz, który go ogląda. Ludzie właśnie to kochają, że to nie jest perfekcyjne, że każdy spektakl będzie inny, bo dzień jest inny, samopoczucie jest inne i wiele, wiele różnych czynników. Są ludzie, którzy parę razy przychodzą na ten sam spektakl, bo za każdym razem jest inny, mimo iż historia się nie zmienia. To jest zaleta żywego teatru.

Co dla pana jest większą wartością, granie w tatrze czy przed kamerą?

– W moim przypadku odpowiedź jest bardzo prosta. Teatr jest czymś wyjątkowym. Dla teatru warto było poświęcić parędziesiąt lat życia, żeby móc spotykać się z publicznością, widzieć, czuć jak reaguje. Szklany ekran jest martwy, tam migają tylko obrazki. A to jest żywe.
Czasem słyszę opinie, że komedia czy farsa, to są gatunki drugiego rodzaju. Absolutnie się z tym nie zgadzam. Dramat, płacz, to są najprostsze rzeczy. Wystarczy troszkę pogrzebać w emocjach, puścić muzykę, temat i ludzie będą mówić, jakie to istotne, ważne. Sztuką jest w trzeciej czy czwartej minucie zamknąć ludzi w swoim świecie i wywołać w nich śmiech, odizolować ich od świata zewnętrznego, bagażu dnia powszedniego, z którym do teatru przed chwilą przyszli.

Nawiązując do serialu „Ojciec Mateusz” – jak bardzo bliska jest panu postać inspektora Oresta Możejki?

– Gram w tym serialu już osiem lat. Zrosłem się z tą postacią, z mundurem, z bohaterami. My jako aktorzy dajemy postaci swoje życie, dajemy jej swoje ciało, głos, emocje itd. Można powiedzieć, że ubieramy ją jak choinkę, albo damy fajne żarówki i fajnie świeci, albo takie na dwie minutki. Od nas ta postać zależy, ale ja w rzeczywistości taki nie jestem. On jest stworzony z rzeczy, które podglądam, obserwuję w ludzkich zachowaniach. Muszę powiedzieć, że Orest Możejko to dziwne nazwisko i niespotykane imię, ale spotkałem człowieka, który identycznie się nazywał. Myślałem, że śnię, że to żart, poprosiłem go nawet o dowód osobisty. I tak faktycznie było.

Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Jak pan je spędza?

– Święta spędzam zawsze tradycyjnie w Polsce, ze względu na rodzinę, na mamę. To jest tylko jeden dzień, można go poświęcić na swoją historię życia. Jednego, czego nie potrzebuję, to śniegu. Niech sobie będzie upał, to wigilię zrobię na tarasie. Choinkę też ubiorę, a jak nie choinkę to bananowca, wszystko jedno. Święta są w nas, a nie w tej całej otoczce. Najważniejsza jest rodzina i te święta powinny być przede wszystkim rodzinne, czego wszystkim Czytelnikom Tętna Regionu serdecznie życzę.

Dziękuję bardzo za miłe spotkanie i rozmowę.

orest_mozejko00

orest_mozejko04 orest_mozejko01 orest_mozejko02 orest_mozejko03

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *